Zanim ogarnę jak sobie poradzić z zamieszczaniem zdjęć, coś jeszcze napiszę. Czytałam dzisiaj na innym blogu (jak to zrobić, żeby wkleić link?) o włóczkowym ADHD. Zresztą, od dawna spotykam się z tym, że wiele osób ma pozaczynanych kilka robótek i każda odłożona w innym stadium przetworzenia. Leżą później takie bidulki miesiącami, a nawet latami w koszyczkach, szafach albo gdzieś na wierzchu, jako wyrzuty sumienia.
To podobno jest fajne, bo szybko można poobcować z nową wełenką, sprawdzić jak sunie po drutach, jak układa się w warkoczu, albo ażurku... Tak, to może być fajne, nie przeczę, ale... ja tak nie umiem.
Zawsze miałam taką zasadę (a jestem dziewiarką z odzysku po 11-12 latach), że na drutach mam tylko jedno i nie zacznę nic nowego, dopóki tamto nie zostanie skończone. Owszem, jestem ciekawa i okropnie mnie korci, żeby już, żeby wreszcie, ale nie. Jestem konsekwentna. To wcale nie świadczy o mojej silnej woli, o nie :-).
Ja po prostu znam siebie i wiem, że odłożona robótka nie doczeka się finiszu.
To coś w rodzaju próby cofnięcia się w czasie. Się nie da.
Mało tego! (i tu będziecie się śmiać), wierzę w to, że każda włóczka ma jakby zaprogramowane, co ma z niej powstać i dopóki nie trafi się w to, projekt się nie uda. Miałyście tak, że najpiękniejszy nawet wzorek nie pasuje, nie idzie robota, oczka się gubią i takie tam? Pomyślałam kiedyś, że to przesłanie od zwierzątka, które wcześniej ją nosiło. Przecież owieczki czy alpaki to też kobietki, które chciałyby, żeby ich "sweterki" ciągle były piękne, piękniejsze i długo służyły. A jednak się śmiejecie... OK, ale coś w tym jest i już!
Zaczęłam cieplutkie poncho z zielono-rudego Monte. Może przez te kilka dni, zanim skończę, dowiem się co i jak ze zdjęciami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz